Wielki Piątek. W
Zambii jest to dzień wolny. Samo południe, upał słońce. Wąskimi
uliczkami Mansy idzie grupa młodzieży odgrywająca niesamowite
przedstawienie pasyjne. Są dobrze przygotowani, ćwiczyli codziennie
przez ostatni miesiąc. Są poprzebierani w stroje strażników,
płaczek, więźniów, arcykapłanów... Za nimi idzie tłum złożony
z okolicznych mieszkańców. Każdy chce zobaczyć co się dzieje.
Każdy chce być świadkiem tego niezwykłego przedstawienie. Część
z nich nie jest katolikami, część nie jest nawet chrześcijanami.
Wśród nich biegające i krzyczące dzieci. Tłum ludzi
zaciekawionych tym, co się dzieje, między nimi, na czele, grupa
tych zaangażowanych, którzy biorą czynny udział w całym
zdarzeniu. Idę wśród ludzi, staram się sama cokolwiek zobaczyć.
I mam wrażenie, że może cofnęłam się na chwilę w czasie, bo
wtedy mogło to wyglądać bardzo podobnie.
poniedziałek, 24 kwietnia 2017
niedziela, 23 kwietnia 2017
Jak to się stało, że wyjechałam do Zambii?
Mam
wrażenie, że wszystko działo się bardzo szybko. We wrześniu 2015
roku byłam na miesięcznym wolontariacie w Indiach. Pomagaliśmy w
budowie kościoła dla społeczności chrześcijan żyjących w
prowincji Nagaland. Był to krótki wolontariat i bardziej zadaniowy.
Zdecydowałam się na niego z bliżej nieokreślonych przyczyn. Po
prostu na ogłoszenie o takiej możliwości poczułam w sobie takie
„dlaczego nie?”. Z tego „dlaczego nie?” zrodziła się cała
dalsza historia.
W
Indiach pierwszy raz doświadczyłam poczucia niesprawiedliwości i
niezrozumienia. Dlaczego ktoś urodził się na ulicy i tam zapewne
spędzi całe swoje życie? Dlaczego tamtejsza kultura, kastowość
na to przystają? Dlaczego ja urodziłam się w innym miejscu? Nie
mam do końca odpowiedzi na te pytania, w szczególności na to
ostatnie. Nie wiem dlaczego miałam to szczęście urodzić się w
takim kraju a nie innym, w takiej kulturze, z takimi tradycjami i z
taką religią. Nie czuję się z tym źle, ani winna takiej
sytuacji, ale zostało mi to dane od tak, za darmo. W związku z tym
zrodziło się we mnie kolejne pytanie: co mogę zrobić z tym, co
dostałam? Czułam pragnienie wykorzystania tego potencjału, wiedzy,
możliwości, które zostały mi ofiarowane za darmo.
Trochę
pobyłam sobie z tym pragnieniem „zrobienia czegoś więcej”.
Trwało to może z miesiąc, kiedy przypadkowo dowiedziałam się o
Salezjańskim Ośrodku Misyjnym. Dowiedziałam się jednego dnia,
następnego wysłałam zgłoszenie na spotkanie, a w piątek tego
samego tygodnia byłam już na spotkaniu… To był październik. Nie
wiele wiedziałam o charyzmacie salezjańskim, niewiele wiedziałam
też o księdzu Bosco. Tak naprawdę to nie wiedziałam praktycznie
nic! Na początku byłam trochę przerażona, przytłoczona atmosferą
tam panującą. Tyle ludzi! Głównie dziewczyny. Wszyscy
uśmiechnięci, radośni i bardzo otwarci. Miałam też wrażenie, że
wszyscy się znają, wydawało mi się, że całkowicie tam nie
pasuję.
Tak
nie pasowałam, że przyjechałam znowu w listopadzie. Potem w
grudniu i tak dalej… Rzeczywiście się tam zadomowiłam. Poznałam
wiele niesamowitych osób. Dowiedziałam się dużo o misjach,
salezjańskim charyzmacie, poznałam również lepiej siebie. Z
perspektywy czasu widzę jak ważny był czas przygotowań. Wiedza,
którą zdobyłam przez rok formacyjny bardzo przydaje się na misji.
Na pewno łatwiej jest zrozumieć niektóre sytuacje i odpowiednio na
nie reagować. Znając siebie i realia Afryki, które poznałam z
opowieści mogę lepiej przeżywać ten czas i lepiej służyć
ludziom, do których przyjechałam. Wiem, że nie chodzi tu o zmianę
świata, ani o moje własne ambicje, przyjechałam tu na rok służyć
drugiemu człowiekowi. Moją motywacją nie było przeżycie
przygody, dowartościowanie się, ale Jezus Chrystus – i to jest
najważniejsza rzecz, którą mogłam sobie uświadomić podczas roku
przygotowań. Bez tego ani rusz. Bez tej świadomości taki wyjazd
dla mnie byłby nie dość, że trudniejszy, to również nie wiem
czy tak samo dobrze przeżyty.
Jakoś
się tak ułożyło, że zostałam jedną z wolontariuszek, które
wyjechały na długoterminowy wolontariat misyjny w roku 2016. Jestem
bardzo szczęśliwa mogąc być w Mansie. Mogąc być tu dla tych
ludzi. Na prawdę nie trzeba wiele, wystarcza czasami sama obecność,
serdeczny uśmiech i to jest najcenniejsza rzecz jaką mogę tutaj
ofiarować. Na miejscu w Zambii mogę porównać teorię z praktyką.
Mam możliwość skonfrontować się z obcą, czasami niezrozumiałą
dla mnie, kulturą. Najcięższą jednak częścią wyjazdu jest
mierzenie się z własnymi słabościami i wadami. Czasami trzeba
potrafić zaakceptować siebie takim jakim się jest i dostrzec, że
wyjazd bardziej zmienia i kształtuje mnie niż ludzi dookoła. Nie
jest to lekka droga, ale wiem, że gdyby moją motywacją nie był
Chrystus, to poddałabym się już na samym początku.
Uważam,
że nie ma przypadków. Ten wyjazd to dla mnie wielki dar.
Szczególnie w chwilach, kiedy właśnie jedynym, co mogę zrobić
jest zwyczajne „być” widzę, że było warto zaufać i ruszyć w
tą drogę. Nigdy sama bym sobie tego lepiej nie wymyśliła.
piątek, 21 kwietnia 2017
Niezwykły Skarb
Zazwyczaj
w oratorium dookoła mnie jest dużo dzieci: jedne są odważne i
głośne, a inne ciche i nieśmiałe. Tego dnia bawiłam się z małą
grupką może dziesięciu chłopców. Jeden z nich przykuł moją
uwagę – był mniejszy od pozostałych, na oko miał z pięć lat i
cichutko stał z boku. Nie krzyczał jak pozostali, żebym wzięła
go na ręce, nie zaczepiał mnie i nie zwracał na siebie uwagi.
Kiedy podeszłam, żeby również jego wziąć na ręce i również z
nim się pobawić nie uciekł, ale delikatnie i nieśmiało się
uśmiechnął. Od tego momentu przez cały czas był gdzieś w
pobliżu tak, że z łatwością mogłam go wypatrzeć wśród innych
dzieci.
Oratorium
kończymy zawsze modlitwą. Nie inaczej było tym razem. Kiedy
wszystkie dzieci się już rozeszły do domów i również ja
chciałam wracać, poczułam nagle, że ktoś ciągnie mnie za rękę.
Był to właśnie ten mały chłopiec. Patrzył na mnie swoimi
wielkimi brązowymi oczami i wypowiedział pierwsze słowa tego dnia,
które brzmiały: „sznurek, sznurek”. W pierwszej chwili nie
zrozumiałam o czym właściwie mówi, ale chłopiec uparcie
powtarzał to samo słowo i ciągnął mnie w kierunku zamkniętego
już holu. Wyglądało to na poważną sprawę, więc dałam mu się
poprowadzić. Poprosiłam również zdziwionych liderów, żeby
specjalnie otworzyli nam jeszcze na chwilę hol, bo szukamy jakiegoś
„bardzo ważnego sznurka”. I rzeczywiście na jednym z
plastikowych krzeseł leżał krótki, cienki, szary kawałek
włóczki. Widziałam jak wcześniej chłopiec bawił się tym
sznurkiem, ale nie wydawał mi się ani wyjątkowy, ani specjalny –
sznurek jak sznurek, nic wielkiego. Jednak dla tego chłopca, to było
coś tak cennego – wziął sznurek i szczęśliwy przyłożył go
do piersi. Na koniec zdążył jeszcze powiedzieć w bemba „dziękuję”
i uśmiechnięty pobiegł w kierunku swojego domu.
Niedawno
poznałam też imię tego chłopca – Sky, czyli Niebo. My tak
często nie zauważamy wartości rzeczy, które mamy pod nosem, a
przecież niebo jest blisko, na wyciągnięcie ręki i można je
dostrzec nawet w zwykłym kawałku sznurka.
Subskrybuj:
Posty (Atom)