Mam
wrażenie, że wszystko działo się bardzo szybko. We wrześniu 2015
roku byłam na miesięcznym wolontariacie w Indiach. Pomagaliśmy w
budowie kościoła dla społeczności chrześcijan żyjących w
prowincji Nagaland. Był to krótki wolontariat i bardziej zadaniowy.
Zdecydowałam się na niego z bliżej nieokreślonych przyczyn. Po
prostu na ogłoszenie o takiej możliwości poczułam w sobie takie
„dlaczego nie?”. Z tego „dlaczego nie?” zrodziła się cała
dalsza historia.
W
Indiach pierwszy raz doświadczyłam poczucia niesprawiedliwości i
niezrozumienia. Dlaczego ktoś urodził się na ulicy i tam zapewne
spędzi całe swoje życie? Dlaczego tamtejsza kultura, kastowość
na to przystają? Dlaczego ja urodziłam się w innym miejscu? Nie
mam do końca odpowiedzi na te pytania, w szczególności na to
ostatnie. Nie wiem dlaczego miałam to szczęście urodzić się w
takim kraju a nie innym, w takiej kulturze, z takimi tradycjami i z
taką religią. Nie czuję się z tym źle, ani winna takiej
sytuacji, ale zostało mi to dane od tak, za darmo. W związku z tym
zrodziło się we mnie kolejne pytanie: co mogę zrobić z tym, co
dostałam? Czułam pragnienie wykorzystania tego potencjału, wiedzy,
możliwości, które zostały mi ofiarowane za darmo.
Trochę
pobyłam sobie z tym pragnieniem „zrobienia czegoś więcej”.
Trwało to może z miesiąc, kiedy przypadkowo dowiedziałam się o
Salezjańskim Ośrodku Misyjnym. Dowiedziałam się jednego dnia,
następnego wysłałam zgłoszenie na spotkanie, a w piątek tego
samego tygodnia byłam już na spotkaniu… To był październik. Nie
wiele wiedziałam o charyzmacie salezjańskim, niewiele wiedziałam
też o księdzu Bosco. Tak naprawdę to nie wiedziałam praktycznie
nic! Na początku byłam trochę przerażona, przytłoczona atmosferą
tam panującą. Tyle ludzi! Głównie dziewczyny. Wszyscy
uśmiechnięci, radośni i bardzo otwarci. Miałam też wrażenie, że
wszyscy się znają, wydawało mi się, że całkowicie tam nie
pasuję.
Tak
nie pasowałam, że przyjechałam znowu w listopadzie. Potem w
grudniu i tak dalej… Rzeczywiście się tam zadomowiłam. Poznałam
wiele niesamowitych osób. Dowiedziałam się dużo o misjach,
salezjańskim charyzmacie, poznałam również lepiej siebie. Z
perspektywy czasu widzę jak ważny był czas przygotowań. Wiedza,
którą zdobyłam przez rok formacyjny bardzo przydaje się na misji.
Na pewno łatwiej jest zrozumieć niektóre sytuacje i odpowiednio na
nie reagować. Znając siebie i realia Afryki, które poznałam z
opowieści mogę lepiej przeżywać ten czas i lepiej służyć
ludziom, do których przyjechałam. Wiem, że nie chodzi tu o zmianę
świata, ani o moje własne ambicje, przyjechałam tu na rok służyć
drugiemu człowiekowi. Moją motywacją nie było przeżycie
przygody, dowartościowanie się, ale Jezus Chrystus – i to jest
najważniejsza rzecz, którą mogłam sobie uświadomić podczas roku
przygotowań. Bez tego ani rusz. Bez tej świadomości taki wyjazd
dla mnie byłby nie dość, że trudniejszy, to również nie wiem
czy tak samo dobrze przeżyty.
Jakoś
się tak ułożyło, że zostałam jedną z wolontariuszek, które
wyjechały na długoterminowy wolontariat misyjny w roku 2016. Jestem
bardzo szczęśliwa mogąc być w Mansie. Mogąc być tu dla tych
ludzi. Na prawdę nie trzeba wiele, wystarcza czasami sama obecność,
serdeczny uśmiech i to jest najcenniejsza rzecz jaką mogę tutaj
ofiarować. Na miejscu w Zambii mogę porównać teorię z praktyką.
Mam możliwość skonfrontować się z obcą, czasami niezrozumiałą
dla mnie, kulturą. Najcięższą jednak częścią wyjazdu jest
mierzenie się z własnymi słabościami i wadami. Czasami trzeba
potrafić zaakceptować siebie takim jakim się jest i dostrzec, że
wyjazd bardziej zmienia i kształtuje mnie niż ludzi dookoła. Nie
jest to lekka droga, ale wiem, że gdyby moją motywacją nie był
Chrystus, to poddałabym się już na samym początku.
Uważam,
że nie ma przypadków. Ten wyjazd to dla mnie wielki dar.
Szczególnie w chwilach, kiedy właśnie jedynym, co mogę zrobić
jest zwyczajne „być” widzę, że było warto zaufać i ruszyć w
tą drogę. Nigdy sama bym sobie tego lepiej nie wymyśliła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz